piątek, 15 października 2010

Wywiad z Anną Koprowską-Głowacką, część 1

  1. Skąd pani zainteresowanie czarownicami?
Zainteresowanie czarownicami wiąże się z dwiema drogami moich fascynacji: jedną z nich jest pasja poszukiwania tego, co ciekawe i intrygujące. Wiąże się to z pierwszymi procesami, o których czytałam przed wielu laty, a mianowicie z procesami w Salem i w Witten. Pierwszy z nich odbył się w Nowej Anglii, czyli w USA, w XVII wieku i pociągnął przed sąd około 80 osób 13 kobiet i 7 mężczyzn zostało wówczas skazanych. Drugi natomiast toczył się przed sądem w niemieckim mieście Witten w latach 1580-1647, a dotyczył kilkudziesięciu kobiet, dzieci i mężczyzn na śmierć skazano podówczas co najmniej 25 kobiet, 2 mężczyzn i 2 dzieci. Te dwa procesy tak niezależne od siebie, toczące się w krajach tak od siebie dalekich, zainteresowały mnie do tego stopnia, że zaczęłam szukać materiałów na temat oskarżeń w innych krajach. W ten sposób trafiłam także na informacje o procesach czarownic w Polsce. Stąd zaś już była prosta droga do poszukiwań materiałów o tego typu przypadkach na Pomorzu i Kujawach. Druga droga zaś, która skłoniła mnie do poszukiwań, to fascynacja tym, w jaki sposób rządzące ludźmi emocje wpływają na podejmowane działania. 
Procesy o czary i towarzysząca im najczęściej zbiorowa histeria, gdy oskarżano prawie wszystkie kobiety z jednej miejscowości, to przykład najbardziej wyrazisty. Była to samonakręcająca się machina: jedno oskarżenie pociągało za sobą kolejne, a niewielu było, niestety, takich władców, jak choćby książę Jülich-Kleve-Berg- Wilhelm, którzy nie wierząc w absurdalne oskarżenia, nie pozwalali na tego typu procesy. Cóż, efektem tych zainteresowań jest właśnie moja książka.

  1. Jak wyglądały polskie procesy o czary na tle toczonych w Europie?
W zasadzie były bardzo podobne, opierały się bowiem na dwóch „podręcznikach”: na Młocie na czarownice z 1486 roku, który został przetłumaczony na język polski w 1614 roku, oraz na kodeksie zwanym Carolina czyli na Constitutio Criminalis Carolina z 1532 roku. Sam proces inkwizycyjny przebiegał więc w sposób zbliżony. Różnice wynikały z podejścia do sprawy sędziów. Pamiętajmy, że podczas procesu można było zastosować 5 prób, które miały wykazać ewentualną niewinność oskarżonej. Były to: próba wody, ognia, łez, wagi i igły. W Polsce najczęściej stosowano próbę wody, czyli pławienie czarownicy: wrzucano związaną kobietę do wody i jeśli nie tonęła oznaczało to, iż woda, jako żywioł czysty i nieskalany, nie chce przyjąć służebnicy szatana, a zatem… oskarżona jest czarownicą. Zważywszy na kilka warstw spódnic, które nosiły ówczesne kobiety, zanurzenie się w wodzie wymagało jednak trochę czasu. Mniej popularna była próba wagi, tak znana choćby w Utrechcie, gdzie sprawdzano, czy kobieta ma odpowiednią wagę. Jeśli okazywała się lżejsza, oznaczało to, że mogła wzlecieć na miotle… Bywało jednak tak, że nawet korpulentne kobiety ważyły jak piórko… Jeśli po przeprowadzeniu procesu, gdzie nieodzowne były tortury, uznano oskarżoną za winną, wyrok był zazwyczaj jeden: śmierć. Najczęściej skazana trafiała na stos czasem w drodze szczególnej łaski przed podpaleniem stosu ofiarę duszono. Taki wyrok był stosowany niemal w całej Europie, w przeciwieństwie do Anglii i Nowej Anglii, gdzie zwykle wieszano. Zwyczajem polskim było także tzw. wyświecenie. Wyświecenie polegało na tym, że skazaną przywiązywano do pręgierza, odczytywano wyrok i wykonywano karę chłosty. Następnie wyprowadzano ją za bramę miejską lub poza granice wsi w pochodzie z pochodniami. Zresztą warto jeszcze dodać, że najwięcej procesów było w krajach niemieckich.

1 komentarz: